Odkrycie przypadkowo zasłyszane w Trójce. Czteroosobowy zespół z Londynu tworzący w klimatach elektronicznych, określający swoja muzykę jako dreamfolk będący połączeniem instrumentalistyki z elektroniką. Dla mnie tym co zachwyca najbardziej jest wokal Kate Sproule - dźwięczny, delikatny, wręcz baśniowy, przepięknie ożywiający subtelną elektronikę w warstwie muzycznej. Całość sprawia wrażenie ciekawej i pełnej świeżych pomysłów muzyki. Jak na razie zespół wydał czteroutworową EPkę i muszę przyznać że zapowiadają się nieźle.
Taki właśnie jest koniec jesieni... kiedy złotych liści już nie ma a śniegu jeszcze nie ma... takie depresyjne zawieszenie między jedną a drugą pora roku... wtedy taka muzyka smakuje inaczej, pełniej, piękniej...
1. To chyba klasyk smutów! Zawsze przy okazji smutnych utworów się pojawia ale i tak muszę wspomnieć bo uwielbiam.To w oryginale jest fantastyczne ale w interpretacji Casha nabiera głębszego wymiaru - smutku doświadczenia, przemijania, nieodwracalności.
2. Ambientalana wariacja na temat Trenów Kochanowskiego. Ambientalna ale i minimalistyczna w swej ambientalności - bez przesadzonej elektroniki, subtelnie, z delikatnymi wokalizami, smutno, żałobnie...
3. Stara dobra Anathema. Ten zespół potrafił kiedyś nagrywać takie utwory - ciężkie, gitarowe, emocjonalne... mam po prostu do nich sentyment.
4. Tego pewnie nie znacie... sama znalazłam to kiedyś przez przypadek -
tytuł mówi wszystko. W ogóle Elliot potrafi być mocno depresyjny -
polecam.
5. Delikatnie, bardziej w klimatach melancholinych niz
depresyjnych... ale to tez dobry czas na melancholię!
6. Na koniec mój ulubiony utwór DCD - przepiękne zamknięcie atmosferycznego Within the realm of a DyingSun. Dla mnie najpiękniejszego ich albumu... albumu magicznie duchowego, mrocznego, przejmująco smutnego... albumu wielkiego!
Dla mnie najlepszy album Crystal Castles. Dla mnie w ogóle najlepszy album 2012 z szeroko pojętej elektroniki. Po pierwszym przesłuchaniu dziwny, za dziwny - chaotyczny, za mocno pocięty, miejscami przesadzony... ale później... z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz piękniejszy. Całość do wsłuchania się w kalejdoskop dźwięków brudnych, ostrych, intrygujących, z wokalem wtopionym w całość niczym kolejna warstwa sampli. Na albumie jest właściwie wszystko - chwytliwe bity, elementy lat 80, drażniące fragmenty, wyciszające momenty a wszystko to o dziwo tworzy spójną całość. I właśnie do słuchania w całości bo utwory pojawiające się przed wydaniem albumu mnie nie zachwycały - teraz nie potrafię wskazać słabszych elementów III. Zachwyt totalny.
Największym islandzkim festiwalem muzycznym jest Iceland Airwaves odbywający się corocznie jesienią w Reykjaviku. Na festiwalu można usłyszeć nie tylko największe gwiazdy islandzkiej muzyki ale również muzyków spoza wyspy. W tym roku jednym z miejsc w którym odbywały się koncerty był Eldhús: The Little House of Music czyli mały domek muzyki. Dosłownie mały domek, drewniany, postawiony na jednym z placów Reykjaviku, w którym grali najbardziej znani młodzi islandzcy wykonawcy. Koncerty można obejrzeć na kanale vimeo Inspired by Iceland - z ciekawszych m.in. Ólafur Arnalds, Sóley, Prinspóló, Dikta i Tilbury.
Trent Reznor jest najlepszym przykładem na to że ożenek niektórym mężczyznom wybitnie nie służy. Bo o ile Pani Mariequeen może i jest dobrą żoną to wokalistką średnią. A zatrudniać nienajlepszą wokalistkę do obiecującego materiału... Panie Reznor, to się nie godzi! Muzycznie EPkę można by zakwalifikować jako słabszy materiał NIN ale wokalnie niestety nie tak jak być powinno. I to nawet nie chodzi o popowy styl (który mnie osobiście drażni) ale przy słabszym materiale to jednak należałoby czymś go 'poprawić' a tak wyszło niestety średnio. Zdecydowanie najmocniejszym punktem The Loop Closes - taki nie do końca NINowy, bardziej w klimacie Trenta solowo z sountracków, nie zachwyca ale też nie jest źle... reszta jednak mocno poniżej oczekiwań. Szkoda.